Pomysł malowania kafli zaintrygował mnie od kiedy pierwszy raz o nim usłyszałam, a było to już wiele lat temu. Na filmikach i zdjęciach wyglądało to po prostu niewiarygodnie, jak w kilka godzin stare brzydkie łazienki zmieniały się nie do poznania. Jednak nie dowierzałam do końca efektom jakie były tam pokazywane. Przed oczami miałam post prl'owskie szalety, szkolne i dworcowe toalety, ze spękanymi kafelkami pomalowanymi olejną na jasnozielono albo łososiowo-morelowo-sraczkowato. Wydawało mi się, że zawsze będzie widać, że kafle są pokryte farbą.
Nadszedł jednak czas, że postanowiłam dać malowaniu szansę. Miałam trochę czasu i pomieszczenie, które świetnie się do tego nadawało, bo było małe i brzydkie. Nawet gdyby malowanie nie wyszło, strata byłaby niewielka.
Oczywiście zaczęłam jak zawsze od poszukiwania inspiracji. I znalazłam ją dość szybko. Było oczywiste, że głównym kolorem, bazą, będzie biel. To w moim przypadku nie ulega wątpliwości prawie nigdy, a już zwłaszcza w małym, ciemnym pomieszczeniu, które trzeba optycznie powiększyć i rozjaśnić. Ale nawet taka szalona maniaczka bieli jak ja wie, że biały kolor niekoniecznie sprawdzi się na podłodze w toalecie. W oko wpadły mi natomiast czarno-białe mozaiki. Wiele wzorów wygląda fantastycznie, nadaje wnętrzu lekkiego klimatu retro, choć niektóre są bardzo nowoczesne. Mogą być bardzo odważne, tworzyć optyczne złudzenia, a przede wszystkim przyciągać wzrok, co jest niezwykle ważne, gdy chcemy odwrócić uwagę od czegoś innego. W ubikacji takiej jak moja, gdzie są różne rurki na wierzchu i nie do końca piękne detale potrzebowałam właśnie takiego "odciągacza uwagi". Zaczęłam więc szukać wzoru, który nie byłby bardzo skomplikowany, żebym mogła go wykonać sama.
A oto mój "pacjent". Toaleta z typowymi kaflami w stylu lat 90. Taka jaką zastaliśmy kupując mieszkanie. Ściana u góry i sufit odmalowane, sanitariaty w stanie prawie idealnym, kafle położone równo i porządnie. I to właśnie był problem, bo przez to, że była taka niezniszczona i porządna nie była remontowym priorytetem. Niektórzy się dziwili, czego ja właściwie od tej łazienki chcę. A ja, jak to ja, dostawałam białej gorączki.
Gdy decyzja została powzięta i kolory ustalone, nadeszła pora by zakasać rękawy i zabrać się za pracę. Nie zastanawiałam się długo nad farbą, nie szukałam opinii, kupiłam taką, która akurat wpadła mi w ręce, bo była w promocji. Była to farba Syntilor Kuchnia OdNowa. Dlaczego kuchnia skoro miałam malować łazienkę? Na etykiecie było napisane, że nadaje się do kafli, a doszłam do wniosku, że w ubikacji nie ma tak dużej wilgoci jak w łazience. Można dostać również farbę tej samej firmy specjalnie do łazienki ale była wtedy dużo droższa, więc postanowiłam nie przepłacać.
I od razu mogę Was uprzedzić, że to był błąd. Nie wiem jak sprawdziłaby się wersja do łazienki albo farba innej firmy. Wiem jedno, mój plan metamorfozy łazienki w jeden, góra dwa weekendy skończył się absolutnym fiaskiem. Zajęło mi to, żeby nie skłamać, prawie półtora miesiąca (oczywiście nie ciągłej pracy, ale wracania do niej w wolnych chwilach).
Już na początku było słabo, gdy zaczęłam malować zapach farby był tak intensywny, że zaczęło mi się kręcić w głowie (a trzeba wiedzieć, że malowanie ścian, mebli i wszystkiego przeróżnymi farbami to dla mnie nie pierwszyzna). Jedno należy jednak tej farbie oddać, że schnie bardzo szybko, jednocześnie przestaje śmierdzieć i zapach nie roznosi się prawie wcale na resztę domu. Główny problem jednak tkwi w tym, że ta farba po prostu nie kryje. Przynajmniej biała. Żeby pokryć moje kafelki, które w końcu nie były bardzo ciemne, musiałam nałożyć 8 czy 9 warstw! Szczerze mówiąc straciłam rachubę. Zużyłam 3 puszki. I umęczyłam się niemożliwie!
Kiedy w końcu miałam za sobą ściany i białą bazę na podłodze, przyszła pora na malowanie wzorów. Najpierw powymierzałam i naszkicowałam wzór ołówkiem, następnie użyłam taśmy malarskiej do stworzenia szablonu. I tutaj przyszło kolejne rozczarowanie. Choć farba w wersji czarnej kryła jak złoto, wlewała się pod taśmę, po zdjęciu której nie było linii tylko urocze falbaneczki... Użyłam jeszcze dwóch rodzajów innej, mocniejszej taśmy, jednak niewiele to poprawiło. Nie było wyjścia, po prostu zaczęłam wzory malować odręcznie, małym pędzelkiem. Było to dość żmudne, głównie dlatego, że musiałam malować po kawałku - toaleta była w ciągłej ekspoatacji, więc zawsze musiało być trochę suchego miejsca żeby postawić nogi.
Ostatecznie uważam, że moje "malowidła" nie wyszły najgorzej, a metamorfoza łazienki, chociaż dłuższa i trudniejsza niż się spodziewałam, warta była zachodu. Kafle pokryte farbą wyglądają bardzo dobrze, mają lekko lśniącą, satynową powierzchnię. Fugi natomiast pozostały matowe, mimo, że malowałam wszystko równo, "jak leci". Malując bardzo dokładnie wałkiem i pilnując by nie było zacieków, udało mi się osiągnąć powierzchnię bez nierówności, marszczeń czy smug. Efekt końcowy jest bardzo zadowalający, kafle wyglądają jakby po prostu były białe, nie pomalowane. Tak więc moje obawy nie sprawdziły się i z czystym sercem mogę powiedzieć, że malowanie kafli to super pomysł.
Poza kolorem ścian i podłogi, zmieniłam tylko lustro (które kupiłam w Pepco za niewiarygodne 14 zł!) i szczotkę toaletową. Tym sposobem mam jasną, świeżą, modną toaletę, bez inwestycji (koszt wszystkiego wyniósł niecałe 250zł), bez kucia kafli, kurzu, rozwałki i chaosu.